niedziela, 7 kwietnia 2013

Ulriken.

Kiedy już obaliliśmy świąteczne śniadanie ruszyliśmy w kierunku jeszcze trochę wyższej góry niż dnia poprzedniego. Ulriken to najwyższa góra w mieście Bergen. Nie leży w centrum, dlatego trzeba podjechać kilka przystanków autobusem miejskim. Najlepiej wziąć 12 z dworca i wysiąść na przystanku Montana. Nie dajcie się nabrać przewodnikom i stronom internetowym, które odsyłają do autobusu typowo turystycznego za jedyne 300kr. Nie wiem kto pisze te przewodniki,ale nie ma tam nic. Mam wrażenie jakby ktoś kopiował i wklejał, a tak naprawdę nie ma pojęcia o niczym co znajduje się w danym miejscu. Na pewno tam nie był ten pisarzyna.To na stówkę,a przepisać coś od kogoś to każdy głupi potrafi. Jest to dużym utrudnieniem dla ludzi, którzy nie mówią po angielsku, o norweskim nie wspomnę. Jednak  jak się trochę w internecie poszpera to się zawsze jakiegoś informatora znajdzie;) Tak czy siak autobus znaleziony, rzeczy w skrytce dworcowej co zjadła podwójną stawkę schowane. Można jechać i zdobywać szczyty. Oczywiście pisząc szczyt jak zwykle przesadzam, ten pagórek ma zaledwie 643 m.n.p.m. Jednak te norweskie usypiska są dość strome, kamieniste i pełne lodowych pułapek. Nic to wielkiego ani strasznego, bo jak zauważyłam dla 3 letnich dzieci to pestka;) Wracając do tego autobusu to też trochę śmieszne. Przezornie kupiłam bilety w powrotną stronę, ale jak się okazuje przezorny dwa razy traci. Bilety kupione w automacie skasowane czy nie są ważne tylko godzinę. Lepiej, więc nie kupować niczego na zapas, bo ten chory system może zrujnować kieszeń drobnych koron niestety.
Droga na Ulriken ma trzy opcje. Kolejka linowa i dwa szlaki łatwy i trudny. My wybraliśmy łatwy, ale oznaczenia są takie dokładne i jasne,że okazało się,że poszliśmy trudnym. W sumie to do końca nie wiem. Musiałabym przetestować dwa, żeby ocenić tę trudność. Z resztą nie ma to żadnego znaczenia, bo było wspaniale!!!

















Zeszliśmy też o własnych siłach, bez pomocy kuszącej kolejki. Połaziliśmy po klimatycznych uliczkach Bergen i zapakowaliśmy się z powrotem do "szarej" rzeczywistości norweskiej;)









Bergen - brama fiordów.


Pojechaliśmy do Bergen w czasie Wielkanocy (Påske). Jest to dobry czas na podróże, bo od
przedświątecznej środy życie tu zamiera. Sklepy pozamykane, ludzie powyjeżdżani. Nic tylko jechać w naturę. To jest na szczęście zawsze dostępne. Norwegowie tak właśnie spędzają Påske. Jest to czas chowania nart, a wyciągania łodzi. Czasem jeszcze ostatniego, wiosennego zjazdu stokowego. Nikt nie dba tu raczej o pisanki i szynki. Wszyscy siedzą w naturze i albo szukają wiosny albo żegnają "ukochaną" zimę.
Co do samego wyjazdu, a raczej dojazdu, opcji było kilka. Wybraliśmy pociąg "do" bardzo ranny, a "z"bardzo nocny. Podróżowałam już pociągami na takich długich trasach i wiem,że nie ma to nic wspólnego z męczarniami jakie towarzyszyły mi zawsze w PKP. Tutaj spodziewać się możesz kuszącego zapachami pociągowego barku, wygodnego fotela, placu zabaw dla dzieci, klimy i takich tam udogodnień. Najważniejszą rzeczą są widoki, dzięki którym podróż upływa znacznie szybciej niż się myślało, że będzie. Jeśli chodzi o pociąg nocny to masz kilka opcji z łózkami włącznie(piekielnie drogą!),ale my wybraliśmy najtańszą z barkiem, ciepłą wodą, mydłem, kocykiem w prezencie, korkami do uszu i rozkładanym fotelem. Dla wymagających kawałek podłogi, na którym można spać spokojnie od ruszenie do zatrzymania.



W oczekiwaniu na zaproszenie do środka:)

 Geilo. Największy kurort narciarski Norwegii. Może nie największy, ale najpopularniejszy.
 Jesteśmy w pociągu, a jednocześnie na ok 1250 m.n.p.m
 W okolicach Voss. Jaki widać koniec zimy postępuje.
 Już prawie Bergen;)



Kiedy dotarliśmy na miejsce okazało się, ze to typowe norweskie miasto, czyli nie zgubimy się. Hostel znaleźliśmy bez specjalnego wysiłku, jednak wjazd na czwarte piętro średniowieczną windą(klaustrofobia!) zmroził krew mi w żyłach i tak sobie stałam dramatyzując. Kiedy już udało się zaciągnąć mnie do pokoju i wyciągnąć z niego z powrotem postanowiliśmy bez sporów,że Bryggen;) Wizytówka miasta niech bedzie przedstawiona nam jako pierwsza;)






Przy takiej pogodzie szereg budynków Bryggen robi wrażenie. Są one wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kiedyś znane były pod nazwą Tyskebryggen czyli "Niemieckie Nabrzeże" i stanowiło serce średniowiecznego miasta. Mieszkali tam robotnicy i handlarze.
Niedaleko znajduje się słynny targ rybny, ale niestety był już zamknięty. Pozostał po nim tylko zapach, który przegonił nas w okolice kolejki Fløibanen. Na szczęście wszystko znajduje się w samym centrum, w zasięgu oka,więc mapa może sobie spokojnie odpoczywać.
Docieramy do kasy, kupuję bilety i wsiadamy do uroczej kolejki, która nazywa się Rødhette czyli czerwony Kapturek. Kolejak jest z pewnością atrakcją turystyczną, ale i zwykłą częścią transportu miejskiego, bo na te górze przecież mieszkają ludzie,więc sobie do pracy i z pracy śmigają. Ech...





Kiedy jesteśmy na miejscu czyli na zaledwie 320 m.n.p.m, możemy się już spokojnie zachwycać. Trochę wieje,słońce i moja odblaskowa kurtka razi wszystkich po oczach,ale panorama miasta jest niesamowita, a trollowy las, którym schodziliśmy na dół do miasta wyglądał jakby co dopiero przebiegła tamtędy Drużyna Pierścienia.













czwartek, 28 lutego 2013

Saltstraumen

Rok temu o tej porze przeżywałam jedne z najgorszych dni w życiu i prawie pozbyłam się głowy. Dziś staram się już o tym nie myśleć i żyć nowym, przywróconym życiem;) Bardzo dużo tych żyć w zdaniach, ale z szacunku do tego słowa zdań zmieniać nie będę. Żeby uczcić wszystko czego jeszcze nie zdążyłam jadę, a raczej lecę opalać się nad samym Morzem Arktycznym. Popatrzę na białego misia-isbjørna, przegonię zorze-nordlys i zmierzę się z najsilniejszym na świecie wirem wodnym. Wszystko to w jednym pakiecie. Ostatnio przeszło mi przez myśl,że fajnie by było odpocząć trochę od Norwegii, ale jakoś się dziwnie nie zanosi. Dzień coraz dłuższy, słońce wyszło, śnieg nie topnieje(no,ale bez przesady nie mieszkam w Hiszpanii), a wszystkie tripy zabukowane w okolicach arktycznych. Do całkowitego znorweszczenia brakuje mi tylko ajfona( wygram go na fejsie już niedługo, nie jeden a 900) i licznika kroków. tak właśnie tak. Licznik kroków jest ostatnio hitem. Prawie każdy ma taki mały przy pasku i przelicza. Oczywiście rywalizacja trwa. Na koniec korporacja w której pracuję, wręcza dyplomy za najlepsze wyniki przełażenie, przeszwędanie i przekręcenie się bez celu w godzinach pracy. Poważnie. To nie żarty. Te dyplomy to dla nich powód do dumu, nie że śmiechy i szydery. Witamy w Norwegii;))))))
Tak czy inaczej lubię ich za to i ani przez chwilę nie żałowałam, że mogę się z tego śmiać;)


Mam nadzieję,że wir mnie nie wciągnie. To zdjęcia z sieci,ale w poniedziałek będę szpanować własnymi;)